top of page

Zakola wojennej pamięci cz. I (3)

„W końcu października 1946 roku spotkałem w Warszawie Ziutka Koziarę, który spędzał tu resztę kilkudniowego urlopu. Opowiedział mi o swej szczęśliwie zakończonej przygodzie w Glinie.

Chciał koniecznie krótki urlop spędzić u rodziców nad Bugiem. Ponieważ wiedział, że w tamtych okolicach grasują „leśni”, z których strony grozi niebezpieczeństwo ludziom w wojskowych mundurach, od brata mojego Zdzisława, mieszkającego na Powiślu przy ulicy Cecylii Śniegockiej, pożyczył cywilną jesionkę i czapkę studenta Politechniki Warszawskiej. Pojechał do rodziców. Spod jesionki wystawały wprawdzie wojskowe spodnie, ale w tamtych latach takie kombinowane stroje nosili niemal wszyscy.

Mimo tego kamuflażu we wsi go rozpoznano, i już pierwszej nocy „leśni” uzbrojeni w erkaemy otoczyli domostwo Koziarów. Koziarowie grozili użyciem granatów, które ojciec Ziutka razem z pistoletem znalazł w lesie, w wojskowej torbie polowej. Napastnicy docenili realność groźby. Żądali więc jedynie, aby Ziutek oddał im swój służbowy pistolet. Rekwizycja broni była nader perfidną praktyką „leśnych”, ponieważ utrata służbowego pistoletu narażała na bardzo przykre konsekwencje służbowe. Było oczywiste, do czyich rąk ta broń trafia, więc przełożeni nie mogli pobłażać.

Znaleziona w lesie tetetka, mocno nadżarta rdzą i wątpliwie, czy nadająca się do użytku, mimo protestów Ziutka skróciła pertraktacje jego ojca z leśnymi „bohaterami”. Dowódca Lotnej Grupy Dywersyjnej NSZ w dniu 16 X 1946 roku wystawił pokwitowanie nr 49. Podpisał się pseudonimem „Grorzny”. Inne błędy w pisowni pozwalają przypuszczać, że ów „Groźny” ukończył zaledwie dwie klasy wiejskiej szkółki i nie miał raczej ambicji samokształcenia. Najważniejsze było, że Ziutek ocalał i do pułku powrócił ze służbową tetenką.

W podobnych przypadkach NSZ często paliło zagrody i rozstrzeliwało domniemanych „bolszewików”. Zastraszoną w ten sposób ludność miejscową zmuszono do milczenia oraz tolerowania rabunków i gwałtów. Napadano na samochody, pociągi, słabiej obsadzone posterunki Milicji Obywatelskiej. Działo się tak niemal na całym obszarze kraju. […]

Zbrojne podziemie grasowało w tych okolicach do końca czterdziestego ósmego roku, a nawet i później. Był to swoisty fenomen ówczesnej sytuacji politycznej. Wielu nawet uczciwych ludzi pogubiło się w zawiłościach historycznych komplikacji. Podziały przebiegały nie całkiem według schematów klasowych. Z czasem w lesie pozostawali ci, którzy zasmakowawszy w rabowaniu, nie chcieli wracać do normalnego życia i ciężkiej pracy. Wszyscy – prędzej czy później – ponieśli zasłużoną karę. Były to tragiczne losy części zagubionego pokolenia.

Kiedyś próbowałem te zawiłości wyjaśnić mojej córce, której nie mieściło się w głowie, że w półtora roku po zakończeniu wojny, jej ojciec, ranny oficer, nie mógł przyjechać zwyczajnie do domu, gdzie spędził całą okupację i gdzie mieszkali jego rodzice, że musiał kryć się jak przestępca przed samozwańczymi obrońcami starego porządku.”


Jest to fragment książki Ryszarda Czarkowskiego, zatytułowanej „Zakola wojennej pamięci”. Fragment książki bliskiej czytelnikowi Andrzejewa, z racji okolicy, w której rzecz ma miejsce.

Ryszard Czarkowski, początkowo był jedną z wielu ofiar najazdu dwóch totalitaryzmów na Polskę w 1939r. Jako młody chłopak mieszkał w Bielsku Podlaskim, a w sercu miał wpojony przez matkę patriotyzm. Wspomina:


To właśnie mama wpajała nam poczucie patriotyzmu. Później szkoła i harcerstwo utrwaliły wyniesioną z domu miłość do Ojczyzny. Postacie Emilii Plater, Tadeusza Kościuszki czy Romualda Traugutta były wzorcami patriotycznego wychowania


Ot, „szesnastoletni chłopiec, wychowany w spokojnej urzędniczej rodzinie”, który zazdrościł munduru ppor. Leonowi Czarkowskiemu, synowi stryja Stanisława, który ukończył w tym czasie Szkołę Oficerów Piechoty w Ostrowi Mazowieckiej – Komorowie.

Po wybuchu wojny, jak większość ludzi w tym czasie, zajął się drobnym handlem, aby zapewnić sobie i rodzinie podstawy do życia. Później kilka miesięcy spędził u rodziny Parysów w Chmielewie, a zimą, przez śniegi dobrnął wraz z rodziną do Daniłowa. Resztkami sił przekroczyli szosę Małkinia – Ostrów Maz. i dotarli do Gliny.

Wkrótce został wyznaczony do prac na rzecz okupanta niemieckiego:


Przed piątą pukał do naszego okna któryś z Przywoźniaków, a potem razem szliśmy przez las pięć kilometrów do mostu warszawskiego czy siedleckiego, które odbudowywała niemiecka firma z Królewca „Windschild und Langelott”, albo kierowano nas do robót prowadzonych przez warszawską firmę budowlaną „Oppman, Kozłowski i Rudzki” na torach w Małkini. Tyrało się tam za blaszankę cienkiej polewki i pajdę czarnego chleba.


Stacja kolejowa w Małkini w 1939r.

Wreszcie Czarkowski został aresztowany i trafił do owianego złą sława „Czerwoniaka” w Ostrowi Mazowieckiej. Po kilku dniach usłyszał: „Wir fahren nach Treblinka” (Jedziecie do Treblinki).


Tylko folwarczek Milewek i wieś Złotki, w sumie kilka kilometrów, dzieliły hitlerowską fabrykę śmierci od miejsca kultu religijnego. Trudno pojąć, że piekło znalazło się tak blisko nadziei zbawienia. – pisze Czarkowski

19 sierpnia 1944 roku uciekający Niemcy wysadzili w powietrze piękny kościół, spalili wiele domów i rozstrzelali kilkudziesięciu mieszkańców Prostyni.”

Treblinka

Ryszardowi Czarkowskiemu udało się uciec z transportu kolejowego do Prus i po wielu, strasznych dniach obozowego życia, wreszcie odzyskał wolność.

Tymczasem Niemcy coraz bardziej wycofywali się w kierunku zachodnim. Po wkroczeniu Sowietów na tereny nadbużańskie, pojawili się też pierwsi żołnierze, którzy mieli na rogatywkach orła. Co prawda, pozbawionego korony, piastowskiego, ale w końcu Polacy. Wśród Polaków zapanowała radość, ale i niepewność. Co prawda, Polak to swój, ale czy można spodziewać się czegoś dobrego od przybyszy ze wschodu?


Część mieszkańców wsi odnosiła się do nich z nieufnością. Mówiono, że to Sowieci poprzebierani w polskie mundury, a nazywają się kościuszkowcami.” – piał Czarkowski.


Od razu ruszyła propaganda. Rozklejono w okolicznych wioskach i miasteczkach manifest PKWN-u (Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego). Ponoć ogłoszony w Chełmie, a w rzeczywistości zatwierdzony i podpisany przez Józefa Stalina w Moskwie. Z treści można się było dowiedzieć, że Rząd RP w Londynie jest „samozwańczy” i „nielegalny”, a konstytucja jest „bezprawna”. Od teraz prawem było słowo Stalina…

Manifest PKWN

Czarkowski mógł wstąpić do tych, których później nazywał „leśnymi”, ale dał się skusić kościuszkowcom i zgłosił się do Rejonowej Komendy Uzupełnień w Ostrowi Mazowieckiej. Dalej była stacja kolejowa w Małkini i podróż do Białegostoku, do sztabu pułku. Dalej, zatłoczonymi wagonami, odjechał przez Siedlce i Łuków do Lublina. W Lublinie nowych żołnierzy umyto, ostrzyżono, nakarmiono i rozdano im broń.

Ciekawą sytuację zapamiętał autor książki z Bolesławca:


Do Bolesławca doszliśmy nad ranem. Na olbrzymim rynku wznosił się stos fortepianów, pianin, maszyn do szycia i pisania. Pilnowali tego wszystkiego nasi sojusznicy. Wokoło paliły się domy.”


Były to zapewne rzeczy, które "nasi sojusznicy" właśnie kradli i wywozili z Polski.

Wspomina również o błędach taktyki sowieckiej, którą można w skrócie określić, jako „uurrrraaaaa!!! i do przodu”:


Podczas drugiego, również nieudanego, ataku na Diehsę został ranny celowniczy jednego z moich cekaemów, kapral Burzyński. Teraz wiem, że wzięcie Diehsy, umocnionej lepiej niż inne miejscowości i przygotowanej do obrony okrężnej, bez wsparcia artylerii i czołgów było wykluczone. Nie mając czym obezwładnić systemu ogniowego nieprzyjaciela, nasza piechota poniosła duże niepotrzebne straty.

Wobec braku rozpoznania i niezbyt chyba przemyślanego sposobu prowadzenia natarcia, również atak czołgów utknął na polach przed osiedlem, a kilka czy nawet kilkanaście T-34 spłonęło od celnych pancerfaustów.[…]

Wspominam o tym, ponieważ sam wielokrotnie zadawałem sobie po wojnie pytanie, dlaczego na parę dni przed kapitulacją Rzeszy znaleźliśmy się w tak trudnym położeniu w Saksonii i dlaczego, mimo radzieckiego panowania w powietrzu, nie mogliśmy liczyć na nasze samoloty


Czarkowski, pisze o celowniczym „jednego z moich cekaemów”, bo jako ochotnik mógł wybrać sobie przydział wojskowy. Ukończył Frontową Szkołę Oficerów Piechoty nr 2 i jako podporucznik, przydzielony został do 36 pułku piechoty 2 Armii Wojska Polskiego, jako dowódca plutonu ciężkich karabinów maszynowych.

Ryszardowi Czarkowskiemu, przez myśl wówczas nie przeszło, że nasi sojusznicy ze Wschodu, mogli celowo nie udzielać odpowiedniego wsparcia Polakom (jak podczas powstania w Warszawie). Nawet mu się nie śniło, że jest uczestnikiem perfidnej gry towarzysza Stalina, dla którego życie ludzkie jest czymś mało istotnym. Żołnierz ma wypełniać rozkazy, jeśli się zawaha, albo wycofa – kula w łeb. Stąd kolejne zdziwienie Czarkowskiego:


Po zdobyciu Baruth, gdzie nieprzyjaciel nie stawiał większego oporu, marszem ubezpieczonym zbliżaliśmy się od północy do Budziszyna. Nad pobliskim niedużym miasteczkiem górowała wysoka wieża kościoła. Zwieńczona kogutem, oraz wyniosły ratusz. Miasteczko okalały schludne ogródki sąsiadujące z sosnowym zagajnikiem, z którego wyszliśmy. Tu, na przedpolu miasteczka, ujrzeliśmy makabryczny widok, który wstrząsnął nami do głębi. W strzeleckich dołkach, pojedynczych i podwójnych, leżeli martwi radzieccy kawalerzyści w charakterystycznych kozackich burkach, uzbrojeni w krótkie karabinki i szable. W dwóch większych dołach stały maximy, a przy nich ciała obsługi. Poległych było kilkudziesięciu i – co trudno wytłumaczyć – prawie każdy otrzymał postrzał w tył głowy.


W bitwie pod Budziszynem, Czarkowski został ciężko ranny i trafił do szpitala, gdzie usłyszał:


- Źle z wami, poruczniku. Macie zmiażdżone obie kości i staw skokowy. Wdaje się zgorzel gazowa, inaczej gangrena. Konieczna jest amputacja. Kolano uratujemy. Zgadzacie się?

Stężałem w osłupieniu. Pytanie chirurga poraziło mnie. Zacząłem spazmatycznie łkać. Chirurg zawodowo, spokojnie tłumaczył mi, że będę żył, a to przecież najważniejsze.”


Marszałek J. Piłsudski, powiedziałby: „Czego krzyczysz… co noga? A tamtemu głowę urwało i nie krzyczy, a ty o takie głupstwo.”


Czarkowski zareagował, w iście kawaleryjskim stylu:


W przypływie nagłej determinacji, spowodowanej niepohamowanym lękiem, wyciągnąłem zza pazuchy swoją belgijkę. Chirurg rzucił się do mnie i wyrwał mi pistolet z rąk, zanim zdołałem go odbezpieczyć. Sapiąc z wysiłku i wściekłości, przywiązał mi ręce do stołu.”


Chociaż rana wielokrotnie odnawiała się, zdołał ocalić nogę. Wojnę miał już za sobą. Zakończył się też czas chlubnej, ciężko wypracowanej zasługi dla kraju.


Śpiewnie zaciągający pułkownik zapytał mnie: „Czy porucznik umie pisać?” Ponieważ umiałem, skierowany zostałem do… Sądu Najwyższego. Zostałem archiwariuszem wojskowej administracji sądowej w Poznaniu. Po tygodniu, gdy istotnie wykazałem biegłość w pisaniu, awansowano mnie na sekretarza sądowego. Takie były początki mojej kariery prawniczej.


Cdn.


bottom of page