40-sta rocznica wprowadzenia stanu wojennego
Aparat represji w opanowanej przez komunistów Polsce wspierany był przez żołnierzy sowieckich, którzy raz rozgościwszy się na jakimś skrawku ziemi, nie zamierzali się z nim rozstawać już nigdy. „Goście” ze Wschodu stacjonowali na terenie Polski blisko pół wieku. Z jednej strony byli gwarantem utrzymania władzy przez polskich komunistów, a z drugiej realnym dowodem na mocno ograniczoną suwerenność narodu.
Przed laty pułkownik z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Mieczysław Tarnowski powiedział, że „gdyby nie spryt Wałęsy, to byśmy do tej pory jeszcze pewnie mieli wojska radzieckie w Polsce”. Z pewnością tego samego zdania jest Lech Wałęsa, który wielokrotnie twierdził, że to on sam tę komunę obalił. Podejrzewam, że ten satrapa faktycznie wierzy w brednie, które od lat, w różnych wersjach opowiada.
Sowieci doskonale zdawali sobie sprawę z faktu, że czas ich panowania kończy się. Mogli siłowo utrzymywać stan rzeczy jeszcze przez kilka lat, ale ich koniec i tak był nieunikniony. Nie bez znaczenia był wówczas rosnący w siłę ruch solidarnościowy, który zapoczątkował upadek porządku pojałtańskiego. Towarzysze sowieccy woleli jako pierwsi wyjść naprzeciw problemom i dogadać się z potęgą Stanów Zjednoczonych Ameryki. Trzeba przyznać, że to im się udało. Generał Wojciech Jaruzelski prosił o wsparcie militarne, ale nie otrzymał go. Bolszewia miała inne plany na organizację świata i Polski. Chodziło tylko o to, żeby jak kot spaść na cztery łapy i nie dać sobie połamać kręgosłupa. To się w dużej mierze udało. Niestety.
Bezpieczniacki aparat opresji najaktywniej działał na polu zwalczania podziemia niepodległościowego (Żołnierzy Wyklętych), a kiedy te udało się stłamsić uaktywniał się w czasie strajków i manifestacji, które wówczas były zakazane. W październiku 1956 roku zamieszki wywołali studenci warszawscy, którzy protestowali przeciwko likwidacji tygodnika „Po prostu”. Wiele osób dopadły i pobiły watahy milicyjne, a najbardziej niepokornych skazano na kary pozbawienia wolności. Bardziej dotkliwe represje ze strony władzy dotknęły studentów w marcu 1968 roku. Ósmego marca miał miejsce wiec w obronie praw gwarantowanych przez Konstytucję, a zwłaszcza art. 71 Konstytucji PRL. W zasadzie miał bardzo spokojny przebieg, ale kiedy już się kończył na teren Uniwersytetu Warszawskiego wjechało autobusami kilka oddziałów ZOMO i ORMO oraz ubranych po cywilnemu prowokatorów. Początkowo załagodzono sytuację, ale kilka godzin później do akcji wkroczyli funkcjonariusze uzbrojeni w pałki i tarcze, których oczywiście użyli. Akcja pacyfikacyjna trwała do końca dnia. Zatrzymano blisko trzy tysiące osób, z czego około tysiąca zasiadło na ławach oskarżonych.
Oprócz walki z wolnością słowa, komuniści od początku zwalczali własność prywatną i Kościół Katolicki, który się temu sprzeciwiał i był wtedy ostają wolności. Bojówki milicyjne napadały na ludzi, którzy bronili demontażu krzyży, czy wybudowanych podstępem, a nielegalnych wówczas kaplic i kościołów. Za noszenie na szyi krzyżyka można było być wyrzuconym z pracy, albo ze szkoły. Nieoficjalny przedstawicielem Narodu był w tych trudnych czasach Prymas Stefan Wyszyński, który również nie uniknął szykan i internowania. Jego słynne „non possumus” silnie wybrzmiewa do dnia dzisiejszego.
Potężną siłą przeciwko komunistom byli robotnicy. Poważne zamieszki z ich udziałem wybuchły w grudniu 1970 roku we wszystkich dużych miastach na Wybrzeżu. Do pacyfikacji użyto także oddziałów wojskowych. W starciach ulicznych poniosło śmierć około 40 osób. Były setki rannych i pobitych przez milicję.
W roku 1976, w czerwcu wybuchły strajki, które rozpędziły siły milicyjne. Zginęło kilka osób, a kilkadziesiąt innych trafiło do więzień. Rodziny tych uwięzionych postanowiły działać. Powstały wtedy dwie dość silne organizacje: KOR (Komitet Obrony Robotników) i ROPCiO (Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela). Polacy brali sprawy we własne ręce. Sytuacja międzynarodowa była coraz bardziej korzystna, a aparat komunistyczny coraz bardziej zadłużony na Zachodzie. System się powoli walił, a największym zmartwieniem komunistów było to, żeby nie zawalił się im na głowy. Unikali tym samym otwartych akcji przeciwko współobywatelom, a bardziej dokuczali pojedynczym, niewygodnym osobom. Nękano takie osoby w pracy, szkole, a od czasu do czasu aresztowano i uniemożliwiano wyjazdy zagraniczne. Bardziej niepokornych bito i zastraszano.
Kolejne duże strajki wybuchły w roku 1980. Akcje strajkowe podjęły setki zakładów pracy, w których pracowało tysiące robotników. To była siła, z którą komuniści musieli się liczyć i której się obawiali. Tymczasem mocodawcy z Moskwy coraz nachalniej naciskali na rozwiązanie problemów w PRL. Coraz intensywniej zaczęto infiltrować wyrosłą na fali strajków „Solidarność” i obsadzać szeregi związku tajniakami. Powstawały listy osób, które należy odseparować od społeczeństwa w każdy możliwy sposób. Unikano rozwiązań siłowych na dużą skalę, ale nadal nękano pojedynczych działaczy i małe grupki. Czasami prowokowano, jak to miało miejsce w marcu 1981 roku w Bydgoszczy. Funkcjonariusze milicji pobili tam brutalnie działaczy związkowych, a trochę później rozpędzili strajk studentów z Wyższej Szkoły Pożarnictwa w Warszawie.
13. grudnia 1981 roku o godzinie szóstej rano gen. Wojciech Jaruzelski poinformował o powstaniu Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego (WRON) i wprowadzeniu stanu wojennego na terenie całego kraju. Wielu opozycjonistów aresztowano już dzień wcześniej, żeby nie mieli możliwości się ukryć, tudzież podjąć jakieś działania. Akcja mająca na celu rozbicie szeregów „Solidarności” ruszyła.
„Czarna księga komunizmu”:
Była to wielka operacja policyjno-wojskowa, przygotowana z uderzającą precyzją: do bezpośredniej akcji wprowadzono 70 tysięcy żołnierzy, 30 tysięcy milicjantów, 1750 czołgów, 1900 wozów bojowych, 9 tysięcy samochodów, kilka eskadr helikopterów i samoloty transportowe. Siły te, skoncentrowane w kilkunastu największych miastach i ośrodkach przemysłowych, miały za zadanie likwidację strajków, których się spodziewano, oraz sparaliżowanie życia codziennego, aby utrudnić działania „Solidarności", a zarazem zastraszyć społeczeństwo. Wyłączono telefony (co spowodowało liczne przypadki śmierci osób, do których nie można było wezwać karetki pogotowia), zamknięto granice i stacje benzynowe, na poruszanie się poza miejscem zamieszkania konieczne były przepustki, wprowadzono godzinę policyjną, obowiązywała cenzura korespondencji krajowej i zagranicznej. Uderzenie było skuteczne: w ciągu dziesięciu dni ugaszono wszystkie strajki i rozproszono manifestacje. Zabito 14 osób, kilkaset było rannych, aresztowano około 4 tysięcy strajkujących, a pierwsze procesy, zakończone wyrokami od 3 do 5 lat (najwyższy opiewał na 10), odbyły się w Wigilię Bożego Narodzenia, wszystkie przed sądami wojskowymi, które sprawowały jurysdykcję nad „przestępstwami przeciwko prawom stanu wojennego" (…)
Obok zwyczajowych - takich jak podsłuch, perlustracja, werbunek w wyniku szantażu - na szeroką skalę stosowano cały zestaw czynności, które nazywa się w języku służb tajnych dezinformacją i dezintegracją. Zaczęło się to już w latach siedemdziesiątych, kiedy w MSW powołano Samodzielną Grupę „D" (od dezintegracja) i jej terenowe filie. Aż do roku 1981 zajmowała się ona zasadniczo Kościołem i środowiskami przykościelnymi. Po wprowadzeniu stanu wojennego działaniami „D" objęto na szeroką skalę „Solidarność". Mnożyły się uszkodzenia mienia (np. niszczenie samochodów, podpalanie mieszkań), pobicia przez „nie znanych sprawców", grożenie śmiercią (telefoniczne lub w anonimowych listach), drukowano fałszywe ulotki i gazetki „podziemne", stosowano też porwania z wywiezieniem poza miasto i porzuceniem po zaaplikowaniu środków odurzających. Podczas interwencji milicji zdarzały się śmiertelne pobicia (m.in. licealisty Grzegorza Przemyka na komendzie milicji w 1983). Najgłośniejszym wydarzeniem tego rodzaju było bez wątpienia zamordowanie przez funkcjonariuszy komórki „D" Departamentu IV MSW księdza Jerzego Popiełuszki (19 października 1984).
Po wielu latach generał Jaruzelski przyznał, że stan wojenny był złem. Mimo wszystko twierdził jednak, że był też koniecznością:
Żałuję, ubolewam i przepraszam za różne dotkliwe konsekwencje stanu wojennego. Był on ostatecznością, stał się koniecznością. Był mniejszym złem, ale zło nawet mniejsze jest również złem. Wiele spraw – które zaistniały w wirze burzliwych wydarzeń i towarzyszących im emocji – oceniam z żalem i smutkiem. Dotyczy to m.in. skali i formy internowań, weryfikacji i zwolnień z pracy. Również – nieuzasadnionych sytuacyjną koniecznością – różnych uciążliwości i represji. Wreszcie wszelkich niegodziwości – o niektórych dowiaduję się po latach (...) Przede wszystkim ubolewam, iż doszło do ofiar śmiertelnych. W czasie trwania stanu wojennego – tj. od 13, a faktycznie od 16 grudnia 1981 roku (kopania „Wujek”), do 22 lipca 1983 roku – zginęło 16 osób, w tym jeden milicjant. – napisał gen. Jaruzelski w książce pt. „Starsi o 30 lat”.
Generał Jaruzelski mocno niedoszacował ofiar stanu wojennego w Polsce. Dokładna ich liczba nie jest znana, ale liczbę ofiar śmiertelnych szacuje się nawet na ponad sto osób. Generał mylił się z prawdą także wtedy, gdy w roku 1992 zeznawał na posiedzeniu sejmowej Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej. Mówił wówczas, że decyzja o wprowadzeniu stanu wyjątkowego zapadła „w gronie złożonym wyłącznie z Polaków”, bez zewnętrznych dyspozycji. Tymczasem wiemy, że przygotowania do wprowadzenia stanu wojennego trwały od dawna i koordynował je marszałek Wiktor Kulikow i jego sztabowcy z wojsk Układu Warszawskiego. Jaruzelski do końca swych dni upierał się, że wprowadzenie stanu wojennego miało zapobiec sowieckiej interwencji. Od dawna wiemy, że jest to nieprawdą. Dostępne są całe tomy dokumentów, z których wynika między innymi to, że gen. Jaruzelski prosił Kulikowa o wsparcie militarne. Ten jednak odmówił. Stan wojenny nie miał za zadanie uchronić PRL przed wkroczeniem wojsk Układu Warszawskiego, ale uchronić ekipę Jaruzelskiego przed upadkiem i sprawiedliwością z rąk rodaków. Tymczasem propagandowa historia o tym jak Jaruzelski uchronił nas przed inwazją sowietów krąży po polskich domach po dzień dzisiejszy.
O tym, że komuniści spadli na cztery łapy świadczy m.in. fakt, że gen. Jaruzelski pochowany został z honorami wojskowymi.
Może faktycznie, jak pisze Piotr Legutko w „Gościu niedzielnym” powinniśmy bardziej się skupić na bohaterach tamtych wydarzeń, niż na czarnych charakterach i farbowanych lisach z wizerunkiem Matki Boskiej w klapie:
Czterdzieści lat - to tyle, co dwa pokolenia. Ludzie, którym stan wojenny przerwał świadomie przeżywany karnawał Solidarności, przeważnie osiągnęli już wiek emerytalny. Niestety, bohaterowie tej wojny raczej nie sa dla następnych pokoleń punktem odniesienia. Solidarność nie stała się mitem założycielskim III RP, tysiącom szeregowych działaczy narażającym się wtedy na uwięzienie i prześladowania zbyt rzadko dziękujemy za wolność. A przecież mamy ich blisko, u siebie, często na tej samej ulicy, bo Solidarność naprawdę była ruchem masowym. I większość ludzi walczących wtedy na różne sposoby z komuną wcale nie poszła „w politykę”, kariery zrobili nieliczni. Jest nawet gorzej, bo ci z pierwszej linii walki z komuną potem przez całe lata żyli na marginesie – z woli własnej lub SB. Stan wojenny mnóstwo życiorysów pogmatwał, odebrał życie rodzinne, zdrowie. (…) Pamiętajmy o nich nie tylko od święta, bo tak się buduje wspólnotę wartości.
Źródła:
- „Czarna księga komunizmu”, praca zbiorowa
- „Starsi o 30 lat”, Wojciech Jaruzelski
- „Gość niedzielny”, nr 49 z 12. XII 2021 r.
"Kiedy się pomyśli, że pijak Jelcyn był carem, a ignorant Wałęsa symbolem wolności, uginają się nogi pod człowiekiem" - Oriana Fallaci
Comments