top of page

Katyńska Golgota 1940 r.



…Związali drutem człowiekowi ręce

I wyśmianego kładli w płytkie groby,

Żeby nie wzywał prawdy w testamencie

I już na zawsze był anonimowy…

Czesław Miłosz („Gwiazda Piołun”)


„Ukrzyżowanie Polski”, karykatura Chancela z gazety „Paris Match”, 20 września 1939 r.

W kwietniu 1902 r. w Petersburgu urodził się jeden z najwybitniejszych polskich publicystów Józef Mackiewicz herbu Bożawola. W tym roku przypada 120. rocznica urodzin pisarza. Z tej okazji Sejm ustanowił rok 2022 Rokiem Józefa Mackiewicza. Przed wojną pisarz współpracował m.in. z dziennikiem „Słowo” oraz miał mały swój niewielki, ale jakże ważny wkład w treść „Gońca codziennego”. Ta druga gazeta założona była w Wilnie przez Niemców i zaczęła się ukazywać już w lipcu 1941 r. W czerwcu 1943 roku na łamach „Gońca codziennego” wydrukowano tekst zatytułowany „Widziałem na własne oczy”. Mackiewicz, aby nie być uznanym za zdrajcę, na publikację tekstu w niemieckiej gazecie dla Polaków uzyskał zgodę Polskiego Państwa Podziemnego. Początkowo publikował dla Niemców, ale było to w czasie kiedy wierzył w możliwość pobicia bolszewizmu z ich pomocą. Później wyzbył się złudzeń. Dlaczego uzyskał taką zgodę i czego dotyczył tekst? Niemiecka propaganda za wszelką cenę chciała przekazać światu relację z odkrycia masowych grobów w Katyniu. Dlatego szereg doniesień prasowych dotyczyło właśnie tego tematu. W czerwcowym numerze Józef Mackiewicz, w obszernym wywiadzie opowiedział o tym co widział w miejscu kaźni pod Smoleńskiem. W nagłówku napisano:


Znany literat i dziennikarz wileński p. Józef Mackiewicz powrócił przed kilku dniami ze Smoleńska, gdzie był obecny przy wydobywaniu zwłok w lesie katyńskim pomordowanych oficerów polskich. Współpracownik naszego pisma zwrócił się do p. Mackiewicza z prośbą o wywiad. Odpowiedzi, które przytaczamy poniżej, oddane są z dokładnością stenograficzną i przez p. Mackiewicza autoryzowane.


Mackiewicz, Katyń,

Poniżej fragment wywiadu z Józefem Mackiewiczem:


- Jest pan ciągle pod wrażeniem?


- Nie wiem, czy podobna nazwać to „wrażeniem”. Wrażenie zyskuje się raczej na skutek jakiegoś, najczęściej pojedynczego zdarzenia czy faktu, w sobie ograniczonego. Smoleńsk, który widziałem, Katyń, zbrodnie, trupy, ruiny, bolszewizm, który sam przeszedłem i listy, listy dzieci do swoich ojców, zaczynające się od słów: „Kochany tatusiu”, czy „Kochany Ojczulku”, wydobywane dziś ze stosów sprasowanych, cuchnących ciał, z tej mazi śmierci, lub nawpół zasuszonych mundurów polskich… Tak, to wszystko to razem wytwarza jakby długi łańcuch asocjacji, myśli, refleksji, zapadający głęboko w duszę. Nie nazwałbym tego wrażeniem. To raczej przeżycie.


- Czy mógłby pan zatem przedstawić nam w kolejności obrazy, jakie rzuciły się panu w oczy, tam, w Katyniu?


- Był to chłodny dzień… Słusznie pyta pan tylko o „obrazy”. Nie mam bowiem zamiaru powtarzać całego materiału rzeczowego tylokrotnie już opublikowanego w licznych komunikatach, enuncjacjach, raportach komisji międzynarodowej, tudzież Polskiego Czerwonego Krzyża. To są rzeczy znane. Prace nie zostały jeszcze ukończone. Trafiłem na ich tok, jakkolwiek zbliżać się wydaje ku końcowi. – Był tedy chłodny dzień i nad Smoleńsk, od strony frontu ciągnęły szkwałowe chmury, zlewając deszczem okoliczne ruiny domów. Jechaliśmy do Katynia pośród tych ruin, zwalisk żelaza, wypalonych wozów i wagonów, sterczących sztab żelaznych i łóżek żelaznych, tkwiących jeszcze w rumowiskach. Ludzie obyci twierdzili, że jest to pogoda najodpowiedniejsza. Zimno i deszcz, wiatr rozpędza swąd trupi, no i niema much. Można zatem wytrzymać. W pewnym miejscu szosa przekracza szyny kolejowe i biegnie wśród wyrębów. „Tu” – powiedział ktoś – „zaczyna się ta Golgota”…


„Goniec codzienny”, nr 577 z VI 1943 r.

- Przepraszam, jakto „tu”, to znaczy gdzie?


- To znaczy od stacji Gniezdowo. Na stację Gniezdowo przywożono naszych oficerów. Stąd tylko cztery kilometry do lasku katyńskiego. Te cztery ostatnie kilometry swego życia jechali tak samo jak my teraz, mijając te same drzewa, powiedzmy tę oto, czy tamtą brzózkę, której wygląd chciałbym sobie zapamiętać, ale która, jak to bywa, zatraca się zaraz w pamięci wśród szeregu innych brzózek i innych krzaków. Lasek Katyński nie jest duży. Obejmuje kilka hektarów. Dziś wjazd do niego strzeżony jest przez wartę, szlaban i tablicę z odpowiednim napisem. Droga gruntowa w głąb wyślizgana gumami samochodów. Stąd już kilkanaście kroków. Przy wyjściu z auta uderza nas wnętrze lasu, odpowiadające strefie naszego klimatu, a więc takiego samego jak nasz, wileński, gdy się składa z młodych sosenek, brzózek, mchu i świeżej, wiosennej trawy. Ale nie pachnie tam ani wilgotnym mchem ani igliwiem. Przytłacza ohydnie cuchnący, słodkawy, lepki swąd trupi. Był on pomimo zimna i wiatru tak dotkliwy, że cofnąłem się odruchowo o krok w tył i właśnie wtedy nastąpiłem na przedmiot, który się ugiął pod nogą. Była to czapka oficera polskiego o ciemnozielonym otoku naszej artylerii. Podniosłem ją i odłożyłem w bok na dywanik rosnących w tym miejscu nieśmiertelników. Może zakrawa to trochę na patos, że zwróciłem specjalną uwagę na rosnące kwiatki…


- Proszę, proszę niech pan opowiada dalej.


- A więc podłoże lasu w tym miejscu wygląda brzydko. Wygląda po prostu tak, jak powiedzmy, podmiejski lasek opuszczony przez majówki i wycieczkowiczów niechlujnych, którzy w niedzielę rozkładają się pod drzewami, a później pozostawiają po sobie odpadki, niedopałki, papiery, śmiecie. W Katyniu pomiędzy tymi śmieciami rosną nieśmiertelniki. Przy bliższym przyjrzeniu stajemy przykuci niezwykłym widokiem. Nie są to bowiem żadne śmiecie. Osiemdziesiąt ich procent stanowią pieniądze. Polskie papierowe banknoty złotowe, przeważnie wyższych emisji. Leżą niektóre w paczkach po sto, po pięćdziesiąt złotych, po dwadzieścia. Leżą pojedynczo i drobniejsze, wojennej emisji dwuzłotówki, w jednym wypadku widziałem czerwońce. Wyblakłe, oblazłe, przesiąknięte trupim odorem i cieczą trupów. Tuż obok cygarniczki drewniane, papierosy, strzępy sowieckich gazet, guziki z orłami, rękawiczki, kawałki mundurów, chustki do nosa, skórzane portmonetki… Wszystko to są rzeczy wydobyte z grobów. Dzieje się tak nie na skutek lekceważenia, lub braku sumienności ze strony pracującej tu komisji Polskiego Czerwonego Krzyża, która przeciwnie, jak to opowiem dalej, z pełnym samozaparciem i poświęceniem pracuje nad zidentyfikowaniem pomordowanych i zachowaniem pozostałych po nich pamiątek. Dzieje się tak dlatego, że pomordowane tysiączne ofiary, rzucane były do straszliwych dołów łącznie z całym ich osobistym życiowym balastem codzienności. Jest tego strasznie dużo, co każdy człowiek nosi przy sobie i czym wypycha kieszenie za życia, gdy się to mu wydaje ważne. Ale po śmierci ważne są tylko rzeczy niektóre. Dla komisji przede wszystkim wszystko, co służy do zidentyfikowania zwłok, jak legitymacje, listy, pamiętniki itd. poza tym wszystkie przedmioty metalowe, nieulegające psuciu, podlegające oczyszczeniu, mogące pozostać drogą relikwią dla rodziny. Wszystko inne, bezwartościowe, nawpół przegniłe, przesiąkłe na wieki już jadem rozkładu, usuwa się na razie na bok. I to leży. Leży teraz w postaci świadectwa, straszliwego, ponurego świadectwa bezładnymi strzępami wśród drzewek lasu katyńskiego.


- A właściwe groby, czy doły z trupami, znajdują się obok?


- Tak, jest ich, a raczej było siedem. W dwóch największych warstwa trupów sięgała dwunastu rzędów w głąb.


- I pan to widział?


- Czy widziałem! Straszliwy odór przyprawił mnie w pierwszej chwili o mdłości, zanim całym wysiłkiem woli zdołałem się opanować. Poszliśmy ścieżką usłaną wydobytymi już rzędami trupów i tam, tam za grubą sosną, za zwałem świeżo wykopanego piasku, spojrzałem w dół.


- Straszne…


- Straszne. Jeden, dwa, trzy trupy ludzkie robią już ciężkie i przygniatające wrażenie. Proszę sobie wyobrazić ich tysiące, tysiące i wszystkie w mundurach oficerów polskich… Kwiat inteligencji, rycerstwo Narodu! Tworzą warstwy w głąb, warstwy ciał ludzkich jedne na drugich, jedne na drugich. W tej okropnej chwili przychodzi mi straszliwe porównanie ich do wielkiej skrzyni sardynek. Ułożone są jak sardynki, przekładane nawzajem to nogami to głową, sprasowane, spłaszczone w trupim soku, który na dnie niektórych dołów ustaje się nieraz w postaci zielonej, martwej cieczy, nie odbijającej ani wierzchołków drzew, ani obłoków na niebie. Obnażyliśmy głowy i stali nieruchomo. Jakieś ptaszki ćwierkały na sośnie. Deszcz akurat przestał padać, błogosławiony wiatr odegnał na przeciwną stronę grobu odurzający swąd. I nawet na chwilę wyjrzało słońce. Był to moment, którego nie zapomnę nigdy, bo promienie tego słońca padły i zabłysły nagle na złotym zębie czyichś tam, w głębi nawpół otwartych ust. Odchyliłem głowę, by zmienić kąt odbicia i nie patrzeć na te słoneczne igraszki. W takich chwilach samo życie wydaje się cynizmem. Wiosna nad dołem splątanych nawzajem rąk, nóg, wykrzywionych twarzy, zlepionych włosów, oficerskich butów, strupieszałych mundurów, pasów. Pomyśleć sobie, że każda z tych pozycji leżących, skrzywienie kolana, odrzut głowy był ostatnim odruchem największej męki, rozpaczy, strachu, bólu… czy ja wiem zresztą jakich najgorszych odczuwań ludzkich.


„Goniec codzienny”, nr 577 z VI 1943 r.

- Nie stawiali oporu?


- Owszem, stawiali. Znaczna część skrępowana była sznurami, niektórzy pokłóci bagnetami. Tego dnia, gdy opuszczałem Katyń, wydobyto zwłoki, które tym się różniły od innych, że nie były strzelane tym stereotypowym strzałem w potylicę czaszki, jak to już powszechnie wiadomo, a wykazywały postrzał z tyłu pomiędzy łopatki, przebite poza tym prawie na wylot bagnetem i kilkakrotnie jeszcze pokłóte w różnych miejscach. Właśnie stawiających opór, jak to wykazały badania, krępowano. Widziałem ten charakterystyczny węzeł. Nie potrafię go powtórzyć, ale chodzi w nim głównie o to, że którąkolwiek bądź ręką poruszy delikwent zaciska wszystkie więzy. Niektórym sznury założone były też na szyi, w takim wypadku szarpnięcie skrępowaną ręką zaciskało jednocześnie pętlę na szyi i dusiło. Ostatni raport dr. Mariana Wodzińskiego, przesłany do centrali Polskiego Czerwonego Krzyża mówi, że 0,4 proc. zwłok wykazało podwójny postrzał w potylicę, zaś 1,5 proc. podwójny postrzał szyi. Kaliber jak wiadomo był zawsze ten sam 7,63, nie dający zresztą dużej detonacji. Również na kilka dni przed moim przybyciem dokonano wstrząsającego odkrycia, o którym doprawdy mówić można tylko przez zaciśnięte zęby: oto w jednym z dołów znaleziono warstwy oficerów, których kładziono żywcem twarzami w dół na poprzednio już zabite warstwy, albo jeszcze drgające w konwulsjach przedśmiertnych i strzelano ich w pozycji leżącej.


- Ach, jakież to straszne! W jaki sposób fakt ten został ustalony?


- W ten sposób, że delikwent leżał twarzą w dół, w czapce. Daszek tej czapki był załamany na czole, a kula tkwiła w daszku. W każdej innej pozycji taka okoliczność byłaby niemożliwa.



bottom of page