top of page

Wigilia w Oświęcimiu



Niemcy lubią chełpić się, że Boże Narodzenie jest szczególnie niemieckim świętem. Oni, Niemcy, bardziej niż inne narody szanują i cenią rodzinę, miłują wszystko co rodzinne, domowe, co „heimlich”, „gemütlich”…


Z tego powodu, nawet w łagrze zezwolono tego dnia na pewne rozluźnienie regulaminu. Kolumny robocze w Wilię pracowały tylko do południa, w pierwsze Święto zostały w domu. Na obiad zamiast brukwi dano „pelki”, wprawdzie zmarznięte, ale zawsze uragnione: „häftlingi”mogły tego dnia chodzić po łagrze i odwiedzać się wzajemnie. Można było przekraść się na rewir, zanieść dogorywającym przyjaciółkom jabłka otrzymane w świątecznej paczce. Wprawdzie wejście na rewir było w teorii surowo wzbronione, lecz od czego dobre stosunki z „torwachą”?... Wszakże to były Pawiaczki…



Władze łagrowe święciły Wilię na swój sposób: hałaśliwie, pijacko, tanecznie, żarłocznie i seksualnie. Łaskawie usposobione patrzyły przez palce na to, że więźniarki organizują sobie po sztubach wieczerzę. Czy uwierzysz jednak czytelniku – ta wyrozumiałość, ten pozór świąteczny, sprawiały „häftlingom” więcej bólu niż przyjemności. Święta w łagrze były taką okropną parodią wielkiego dnia Godów, taką nędzną namiastką, że każda z kobiet wolała, aby dzień Wilii został przez lagier potraktowany jako zwykły roboczy dzień, tylko w duszy ukradkiem święcony. To była taka sama parodia, jak wielka choina, rzęsiście oświecona żarówkami, od paru dni stojąca na Lagerstrasse. To było szydzenie z nędzy.


Niedobitki lagrowe dzieliły się po sztubach opłatkiem, zagryzając dobrą struclą świąteczną, lecz strucla więzła w gardle, a głos łamał się przy wypowiadaniu życzeń. Gest dzielenia się opłatkiem nasuwał tyle wspomnień, obrazów minionego szczęścia!... Zapach świeczek i sosnowych igieł, paczki z podarkami układane pod drzewkiem – blask płonących świeczek, jarzących się odbiciem w rozradowanych dziecięcych oczach, cieniutkie głosiki, śpiewające „W żłobie leży”, lub „Bóg się rodzi”… Pasterka…


Wiedziały, wiedziały, owszem, że Bóg rodzi się istotnie. (…) Próbowały nucić kolędy, nie dało się. Za pierwszą nutą szloch chwytał za gardło, dusił i dławił. – „…pójdźmy wszyscy do stajenki…” Och, pójdźmy, pójdźmy wszystkie opowiedzieć Dzieciątku o swojej niedoli!... Opowiedzieć o konających na rewirze, o spalanych żywcem na dziesiątym bloku. Pójdźmy!


Niektóre bloki jawnie obchodziły Wilię. „Kanada”, przedmiot ogólnej zazdrości, zaprosiła przyjaciółki na wielką wilię na sto osób blisko. Blokowa, Żydówka, brała w niej udział, a wyższe szarże, już w południe pojechały pić do miasta, przeto bezpieczeństwo było zapewnione. Stół składał się ze stołków, nakrytych prześcieradłami, przemyślnie ustawionych na szeregach innych stołków. Na wieczerzę podano kartoflankę, kanapki, wino i lagrowy przysmak: margarynę utartą z cukrem i kakao. He, he, co „Kanada”, to „Kanada”!...


Nastrój odbijał się od spazmatycznego tragizmu innych bloków. Pracowniczki „Kanady” otaczające wieńcem wąski stół, mimo młodego wieku posiadały wszystkie „niskie numery”. Każda miała za sobą co najmniej trzy lata niewoli, więzienia i lagru, a trzy lata tutaj znaczy tyleż, co na wolności trzydzieści. Więc dzieliły się opłatkiem, odczytywały urywki z listów matek, zawierających świąteczne życzenia, zapewniały się wzajemnie, że w tym roku wrócą, lecz w głębi duszy, trudno im przychodziło wyobrazić sobie, jak naprawdę dom wygląda i jak one się będą czuły po powrocie. Ich młode oczy patrzyły latami na rzeczy straszliwsze niż te, które widział Dante, ich dziewczęce, niegdyś strzeżone przez matki uszy, słyszały sprawy cięższe od tych, które spowodowały, że po wędrówce podobnej Dantemu, osiwiał św. Patrycy. Życie dawne, życie w domu, wydaje im się księżycowym, nierealnym mitem, bajką… Kraj lat dziecinnych, czy istniał on kiedykolwiek?... I zarazem pragną powrotu i nie wyobrażają sobie, by lagier mógł się kiedykolwiek skończyć. Potworne tutejsze życie zaczyna im się wydawać normalne… - boję się chwili powrotu – wyznaje jedna – mamusia nie przestaje modlić się o to, żebym wróciła, a właściwie nie ja, ale ta dziewczynka, która wyjechała z domu… A ja przecież jestem teraz zupełnie inny człowiek… Czasem mama wydaje mi się dziecinna… Mama – mnie!... Jak się zgorszy!... A przecież to nie moja wina!... (…)


…Dzwony… Przejrzysty ich dźwięk dolatuje z oddali wyraźnie. Widocznie w mieście dzwonią na Pasterkę. Urszula przystaje, zastyga w niemym zachwyceniu. To Bóg się rodzi… Bóg, który się rodzi dla dobrych i złych. Chrystus schodzi dzisiejszej nocy w serce wszystkich ludzi. Wgląda nawet do duszy Taubera, do okrutnej duszy Steni, do jadowitej duszy Drexlerki. Woła na nich. Cóż, kiedy oni nie chcą, nie chcą ani Go słyszeć, ani się odmienić… To straszne! Gdy przyjdzie godzina, w której cały świat rozpłomieni się szczęściem i chwałą, oni pozostaną w tym co wybrali, niezdolni już do innych pragnień…


I na myśl i nieszczęściu potępionych, Urszulka czuje dla nich litość tak serdeczną, jak pocałunek składany przez Świętych na odrażających ranach trędowatych. Bo czyż to nie są jedyni i prawdziwi trędowaci? Świat przyoblecze się w światłość, a oni pozostaną szpetni i cuchnący, uparcie wciąż odwracający się od Boga. Sami na siebie wyrok napiszą, ponieważ nie chcieli Dobra, światłość zaś stanie się udziałem tylko ludzi dobrej woli.


Dzwony znów biją… Dzwony? Obudź się Urszulko!!... Przecież od pięciu lat milczą wszystkie polskie dzwony. To co słyszysz, to brzęczenie śmiertelnych drutów lagrowych, owa melodia uparta i zła, doprowadzająca słabe serca do rozstroju i samobójczej rozpaczy. Lecz dla dusz ufnych i wiernych ta sama melodia brzmi niby hejnał radosny, głoszący całemu światu, żywym i umarłym:


Christus vincit – Christus regnat – Christus imperat.




Fragment tekstu autorstwa Zofii Kossak z „Polski Walczącej”, nr 50-51 z 22. grudnia 1945 r.

bottom of page