Święta
Mój szwagier Marceli B. doświadczony rolnik i zgodny sąsiad był ogólnie lubiany i szanowany. Chociaż między szwagrami nie zawsze bywają przyjazne stosunki, to jednak między nami stale panowała zgoda. Był on dobry, wesoły i niezwykle gościnny, to też ja i mój brat starszy Hipolit kochaliśmy go serdecznie i możliwie często odwiedzali.
Pomiędzy mną a szwagrem była znaczna różnica lat.
Zjeżdżając do domu na święta lub wakacje, myślałem jedynie o tem, aby jak najprędzej pojechać do niezbyt odległej wioski, Łętownicy, i odwiedzić mieszkającego tam sympatycznego i wesołego Marcelego.
U moich rodziców był nieco inny zwyczaj obchodzenia wigilji Bożego Narodzenia, aniżeli gdzieindziej, bo mój ojciec utrzymywał, że w dniu tak uroczystym należy służbę domową zwolnić wcześniej od zajęć. Dlatego też zamiast urządzać wieczerzę wigilijną wieczorem z pojawieniem się pierwszej gwiazdy na niebie, kazał wszystko jeszcze za dnia przygotować.
Gdy czeladź folwarczna była już ubrana w odzież świąteczną, gdy snop żyta ustawiono w rogu izby, a stół przyprószono sianem i pokryto lnianym obrusem, ojciec wchodził do czeladnej i dzielił się ze wszystkiemi opłatkiem, zaczynając od starszych i nikogo nie pomijając. Następnie częstował gorzałką, po której zastawiano skromną ale obfitą wieczerzę, złożoną z żuru, kapusty, kaszy, kartofli i grochu.
Skończywszy ze służbą, ojciec szedł do pokoju stołowego dla podzielenia się opłatkiem z rodziną i wspólnego spożycia kolacji, a właściwie obiadu wigilijnego, oczywiście wykwintniejszego i możliwie urozmaiconego.
Wszystko to odbywało się uroczyście, tradycyjnie, po staropolsku, ale młodym pilno było do wesołości i ruchu.
To też zaraz po wigilji w domu w domu rodzicielskim na małych saneczkach razem ze starszym bratem wyruszaliśmy do szwagra. Już nas tam oczekiwano, my jednak nie wchodziliśmy zaraz do mieszkania, lecz kierowaliśmy się boczną furtką do ogrodu i, stanąwszy przed oświeconemi oknami, wielkim głosem krzyczeliśmy:
- Czy państwo pozwolą swój dom rozweselić? I na całe gardło zaczynaliśmy jedną z najbardziej zabawnych i swawolnych wiejskich kolend. Pukano w szyby, zapraszając nas do środka, i wpadaliśmy rozhukani do pokojów, a po serdecznem przywitaniu się, zasiadaliśmy do nakrytego stołu.
Około północka bywaliśmy już z powrotem w domu, gdyż nazajutrz trzeba było bardzo wcześnie jechać do kościoła, aby nie spóźnić się na pasterkę, czego ojciec pilnie przestrzegał.
Tutaj muszę powiedzieć, jak się wówczas w wiejskich kościołkach odbywało uroczyste nabożeństwo w pierwszy dzień Bożego Narodzenia. Gdy ksiądz pojawił się u ołtarza i odezwały się organy oraz kolenda, zgromadzeni na chórze synowie gospodarzy zaczynali rzucać suchy polny groch na zgromadzonych w kościele parafjan., przeważnie na głowy siedzących w ławkach dziedzica i jego rodziny. Jednocześnie z rozmaitych punktów świątyni rozlegały się ucieszne głosy, naśladujące ryki zwierząt i głosy ptasząt.
Rozrzucanie grochu miało intencję, aby na rok przyszły był obfity urodzaj, zaś głosy zwierząt wyrażały radość wszelkiego stworzenia z okazji urodzin Chrystusa Pana. Podobne prostacze chwalenie Pana Boga wkrótce przez władzę kościelną zostały zabronione.
W wigilję Nowego Roku przypadała znowu inna uroczystość. Na kolację podawano wtedy osobliwą, ale nieszczególną potrawę, zwaną prażuchą. Potrawa ta przyrządzała się z mąki żytniej, prażonej na patelni, aż do nabrania brunatnego koloru. Następnie rozrabiano ją na gęstą papkę i kładziono łyżką na gorącą wodę, a po ugotowaniu polewano słoniną i podawano na stół.
Dla służby przyrządzano rzadszą z ciemniejszej mąki papkę, która swym smakiem i wyglądem przypominała klajster. Raz przy końcu wieczerzy jakiś psotny chłopak pomazał ową prażuchą swą sąsiadkę po twarzy, co stało się hasłem do ogólnego wzajemnego smarowania. Gdy rozochocenie było już wielkie, wsunęła się do pokoju któraś śmielsza dziewczyna, aby panicza „skubenta” ze szkoły (niby mnie) też pomazać, chociaż zlekka i ostrożnie. Nie rozgniewała mnie wcale ta śmiałość, bo do wszelkich figlów byłem skory, a przytem rad, że zaczepiony mogłem się z nadwyżką odwzajemnić.
Wrzask i chichot w kuchni był tymczasem ogłuszający, ale szwagier patrzał z pobłażliwością na rozhukaną czeladź nie krępując jej w zabawie. Przy tej okazji mój szkolny niebieski mundurek został w paru miejscach mocno poplamiony, za co nieboszczka moja matka bynajmniej mnie nie pochwaliła.
Nowy Rok był ważnem świętem w gospodarstwie wiejskiem, w tym bowiem dniu zmieniała się zwykle służba domowa.
Już na kilka tygodni przed końcem starego roku, ci ze służby, którzy nie chcieli pozostać na dawnem miejscu, zawiadamiali o tem dotychczasowego chlebodawcę.
W dzień Nowego Roku od rana rozsyłano furmanki po nową służbę. Zawsze byłem ciekawy tych przybyłych, więc oczekiwałem niecierpliwie na przyjazd i gdy dało się słyszeć szczekanie psów w podwórzu wybiegałem do czeladnej. Otwierały się drzwi, wchodził woźnica niosąc tłumok z pościelą lub skrzynkę z rzeczami, a za nim postępował świeży sługa, którego popychano w stronę komina i radzono, aby zajrzał do środka w kierunku dymnika, bo, jak mówiono, wszelka tęsknota za dawnem miejscem lub pozostawionemi osobami uchodziła przez wylot komina.
Ojciec mój oprócz służby folwarcznej miał jeszcze kilku tak zwanych „kopczarzy”, którzy za mieszkanie, półmorgowy ogród pod kartofle i warzywa oraz ordynarję odrabiali „pańszczyznę” po 3 dni w tygodniu. Widocznie nie uważali się za pokrzywdzonych, skoro na jednem miejscu siedzieli po lat kilkanaście. Jeden z takich kopczarzy Piotr Nietubyć pełnił obowiązki „porządkowego”: umiał „obsadzić” wyrojone pszczoły do nowego ula, podebrać im miód; potrafił zrobić sochę, bronę, grabie, a czasami zastępował ekonoma. Był bardzo sumienny i uczciwy.
- Fragment książki „Z pamiętników guwernera”, pochodzącego z majątku Podjanowie Bronisława Piętki herbu Pomian.
Comments