top of page

Liga Morska i Kolonialna cz. I (2)


W kwietniu 1924 roku, z inicjatywy generała Mariusza Zaruskiego, na bazie Ligi Żeglugi Polskiej powstała Liga Morska i Rzeczna (LMiR). Była to organizacja społeczna, która promowała w społeczeństwie wszelkie zagadnienia związane z morzem. Działała na rzecz rozwoju floty morskiej i rzecznej oraz w innych tego rodzaju sprawach.


Zaruski, Gdynia, Liga, Kolonialna, Morska,
Pomnik gen. Zaruskiego w Gdyni

Podczas Walnego Zjazdu Delegatów w październiku 1930 r. LMiR zmieniła nazwę na Liga Morska i Kolonialna (LMK). Co ciekawe, jednym z największych oddziałów był ten, którego władze mieściły się w Łodzi. Cóż…ponoć Łódź nadal żąda dostępu do morza… 😊 Zmiana nazwy sugeruje też poszerzenie horyzontów ligowców. Zniknęły rzeki, a na widnokręgu pojawiły się zamorskie kolonie. Cel kolonialny nigdy nie został zrealizowany, wbrew temu co opowiada i wypisuje w swoich książkach noblistka Olga Tokarczuk.


W roku 1932 Liga Morska i Kolonialna zorganizowała huczne obchody Święta Morza. Gdzież by indziej, jeśli nie nad samym morzem? Uroczystości miały miejsce dnia 31. lipca w Gdyni. W czasopiśmie „Morze” zamieszczono m.in. artykuł zatytułowany „Znaczenie Święta Morza”. Dzięki temu możemy się dowiedzieć takich oto rzeczy:


„Od czasu obchodu grunwaldzkiego w Krakowie, w 1910 r., nie było w Polsce tak imponującej i tak potężnej, ogólno-narodowej manifestacji”. Temi mniej więcej słowy charakteryzuje jeden ze sprawozdawców dziennikarskich Święto Morza, urządzone przez Ligę Morską i Kolonialną w dniu 31 lipca r. b. w Gdyni.


Gdynia, Port,
Port w Gdyni

Znaczenie tego święta w całej doniosłości uwidoczni się jednak dopiero z biegiem czasu. Niewielu z pośród jego uczestników zdawało sobie zapewne sprawę z tego, że oto przed ich oczyma rozgrywa się akt o dziejowem poprostu znaczeniu. Po raz pierwszy w historji Polski, od początku jej istnienia, cały naród, wszystkie jego sfery, z głową Państwa na czele, w sposób imponujący, niesłychanie poważny, ale i radosny zarazem, dał wyraz swemu zrozumieniu znaczenia morza i doniosłej roli, jaką w życiu naszem ono odgrywa. Ten, kto własnemi oczyma patrzył na ten stutysięczny zgórą tłum ludzi, przybyłych nad morze z najdalszych nawet zakątków kraju, musiał odczuć i zrozumieć, że umiłowanie morza stało się jedną z części składowych psychiki polskiej. Jesteśmy świadkami jak w niezwykle zdumiewający wprost sposób w rekordowo krótkim czasie, stajemy się narodem morskim. Co przez stulecia zaniedbywaliśmy, obecnie w dziesiątkach lat odrabiamy. Świadczyła o tem nieprzerwana rzeka delegacyj, już na dwa dni przed ustalonym terminem Święta Morza przybywających przepełnionemi pociągami do Gdyni, świadczył o tem nastrój tłumów, świadczyły łzy w oczach, z jakiemi spoglądano, nieraz poraz pierwszy w życiu, na fale odzyskanego Bałtyku.


Bardzo ciekawy w tym kontekście jest wątek żądań Adolfa Hitlera w latach przedwojennych. Kanclerz III Rzeszy Niemieckiej wiedział doskonale jak grać emocjami ludzi i narodów. Dostęp Polski do morza, to także dostęp do morza dla państw Europy Środkowej. Dlatego, kiedy Hitler potrzebował pozyskać przychylność tych państw (z Polską na czele), opowiadał się za dostępem do morza dla Rzeczpospolitej. Niemcy doskonale wiedzieli, że jeśli Europejczycy nie będą mieli możliwości korzystania z Bałtyku poprzez Polskę, to będą musieli liczyć na przychylność Niemiec lub Rosji. Większość z nich zwróci się w stronę Niemiec, gdyż, jak pisał Ignacy Matuszewski większość tych ludów „z pomiędzy dwóch totalnych więzień dotychczas wybierała więzienie niezawszone”.



Niemcy do tej pory nie pogodzili się z utratą Prus na korzyść Polski. Dlaczego? Między innymi z tego powodu, o jakim pisał pułkownik Ignacy Matuszewski:


Świat nie zdaje sobie z tego sprawy. Ale Niemcy wiedzą o tym. Stąd ta nieubłagana nienawiść do Polski, stąd metody wywłaszczania, eksterminacji, zniszczenia, stosowane na Polakach nie tylko przez Hitlera, ale tak samo przez Krzyżaków, przez Fryderyka, przez Bismarcka, przez Bülowa, przez socjalistów niemieckich, gdy byli u władzy.


Odcięcie zatem północnego ramienia Niemiec, ramienia wyciągniętego wzdłuż Bałtyku aż do Kłajpedy, jest pierwszym warunkiem zniszczenia siły militarnej Rzeszy. Powrót zagrabionych niegdyś ziem mazurskich i litewskich, z których składają się Prusy Wschodnie do Polski i do Litwy – to odebranie Niemcom nie tylko najpotężniejszej ich fortecy, lecz stokroć więcej: to odebranie im pośrednio panowania nad całą Europą Środkową.



Hitler w latach 30-tych wiele razy mówił o tym, że „Polska koniecznie potrzebuje dostępu do morza” i jest „niemożliwe proste odmawianie tak wielkiemu państwu dostępu do morza”. Oczywiście Kanclerz III Rzeszy Niemieckiej mówił to, co akurat politycznie mu się opłacało. Sudety miały być jego ostatnim żądaniem terytorialnym, a zaraz potem zajął Czechy i de facto Słowację. Później miał już, kolokwialnie rzecz ujmując „z górki”. Jak wiemy, jednym z żądań Hitlera wobec Polski było utworzenie korytarza między Niemcami a Prusami, co oznaczało odcięcie Polski od Bałtyku pasem ziemi, którym zarządzaliby Niemcy. Czy może dziwić, że Rząd Polski kategorycznie odmówił? Oczywiście ta odmowa była dla Hitlera tylko pretekstem do rozpętania wojny z Polską. Niemcy od dawna zdawali sobie sprawę, że Polska bez swobodnego dostępu do morza nie będzie mogła istnieć, a Polacy będą zmuszeni do tego, aby dążyć do pozyskania nie tylko wybrzeża, ale także Prus.


Jeszcze w latach 20-tych Carl Phillip Gottlieb von Clausewitz, pruski generał pisał:


Niegdyś Polska posiadała kraje aż po Bałtyk, dotąd zachował się tam po części język polski, tam znajduje ona naturalny zbyt dla swych surowców, nawet niemieckie Prusy były niegdyś jej lennem. Nic nie będzie naturalniejsze od dążenia Polski do stopniowego zajęcia całego łożyska słowiańskiej fali ludów, która sięgała po Łabę…


Było to jasne dla Niemców także wcześniej. Jeszcze w połowie XIX wieku major Voigt-Rhets pisał („Die strategische Bedeutung des Grossherzogtums”):


Polacy zawsze będą uważali Prusy Zachodnie za kraj, który musi do nich należeć; pragnąc stworzyć organizm, zdolny do życia, muszą zmierzać do usadowienia się u ujścia Wisły.


Wróćmy jeszcze do czasopisma „Morze” i łez w oczach Polaków, którzy cieszyli się z faktu dostępu do morza i nowego portu w Gdyni. Wtedy, w roku 1932 niemiecka propaganda także działała.


Gdynia,
Widok na port w Gdyni

Henryk Tetzlaff w „Morze”, zeszyt dziewiąty:


Nie był to tylko skutek zniżek kolejowych, jak usiłowały bagatelizować dzienniki niemieckie napływ mas ludzkich do Gdyni. Nie dla zniżki kolejowej jechały te tłumy, nieraz po dwa dni niewychodzące z wagonu, w ścisku, w upale spieszące – jak na uroczysty jakiś odpust, jak w pielgrzymce – ku brzegom Bałtyku.


Niemcy gdańscy, przed których zdumionemi oczyma przebiegały nabite ludźmi, tętniące radością, powiewające tysiącami biało-czerwonych chorągiewek pociągi nadzwyczajne, wiozące w odstępach kilkuminutowych przez terytorjum wolnego miasta uczestników tej polskiej pielgrzymki nad morze, byli wprost oszołomieni. A wśród tego mrowia ludzkiego, śpieszącego do Gdyni, lśniły raz po raz białe guńki góralskie, błyskały czerwienią i złotem wełniaki łowickie, migotały czarne kołpaki i szamerowane uniformy górników śląskich i dąbrowieckich, czerniały baranie czapy Poleszuków, jaśniały zgrzebne koszule i samodziały ludu kresowego. (…)


A co raz naród żarliwie i gorąco ukocha, to tylko z życiem wydrzeć mu można.


Prasa niemiecka rozpisywała się o „polskim rabanie nad Bałtykiem” i upatrywała w Święcie Morza… przygotowań do wojny. Ponoć w Gdyni śpiewano „niemieckożercze pieśni”, a cała impreza była groteską. Kpiono między innymi z polskiej floty:


Do portu wpłynęła cała polska flota, składająca się z kontrtorpedowca „Wicher” i z trzech łodzi podwodnych. Poza tem statki pasażerskie od transoceanicznych aż do najmniejszego stateczku, kilka jachtów, łodzi motorowych i rybackich. Dużo więc tam tego nie było.


O godz. 11 biskup Okoniewski odprawił nabożeństwo w porcie na molo, otoczony „chorągwiami pułków kawalerji”. Doprawdy więc – nieomal „konna marynarka” (…)


My powiadamy: Prawo, rozsądek i pokój znają tylko jedno rozwiązanie: Gdańsk i korytarz muszą do Niemiec powrócić.



Odrodzona po dziesięcioleciach niebytu Polska miała ambicje dużo większe niż dostęp do wybrzeża. To dobrze, lepiej mieć nierealne ambicje niż popadać w marazm i ograniczać swoje dążenia. Poprzeczka zawsze powinna być podniesiona wysoko, wówczas satysfakcja z osiągnięcia celu też jest większa. W przypadku niepowodzenia korzyści też są większe, niż przy zaniżonych ambicjach startowych.


LMK nie była zbieraniną biurokratów, którzy przerzucali stosy papierów w gabinetach i cieszyli się dobrym jadłem i zabawą na okolicznościowych rautach. Celem ligi było pozyskanie obszarów ziemskich w Afryce i Ameryce Łacińskiej.


Pierwszym celem była Angola, którą władała wówczas Portugalia. W tym kierunku wyruszyła ekspedycja naukowa, aby zorientować się w perspektywach kolonizacyjnych. Członkowie wyprawy wrócili do kraju w roku 1929, a Franciszek Łyp opublikował nawet książki tematyczne: „Wysoki płaskowyż Angoli” i „Brazylia – kraj, ludzie, stosunki”. Ponadto wygłosił dziesiątki odczytów na temat osadnictwa w Angoli i Brazylii. To właśnie Łyp współtworzył kolonię polską w Paranie, na obszarze nazywanym Amola Faca („Tępy Nóż”). Później kolonię nazwano Virmond. Jej współcześni mieszkańcy to w większości potomkowie przybyłych tam ponad 100 lat temu Polaków.



Ks. Zdzisław Malczewski („Wspólnota polska”):


Kolonia Virmond leży w stanie Parana, przy głównym szlaku drogowym Kurytyba – Foz do Iguacu. W 1920 Kazimierz Głuchowski, pierwszy polski konsul w Kurytybie, kupił duży obszar ziemi, zwany farmą „Amola Faca”, a będący własnością pułkownika Ernesto Queiros. Pragnął osadzić tam polskich rolników. Odpowiedzialnym za kolonizację uczynił inż. dr Władysława Radeckiego. W okolice Colonia Coronel Queiros, czyli obecnego Virmond, z Rio Grande do Sul, Sao Mateus, Agua Branca w Paranie przybyli Polacy poszukujący ziemi. W latach 1925-1930 Towarzystwo Kolonizacyjne „Liga Morska i Kolonialna” osadziło tam polskich emigrantów. Nowi mieszkańcy Virmond mieli zapewnioną opiekę duszpasterską już od 1920 r. – pierwszym kapłanem odwiedzającym kolonię był werbista ks. Piotr Halama. Proszę sobie tylko wyobrazić: dojeżdżał na mule 90 km z Guaraquava do Virmond! W 1921 r. kolonię odwiedził biskup Kurytyby Joao Francisco Braga w towarzystwie trzech księży werbistów: Wilhelma Tileczka, Jana Pogrzeby i Piotra Halamy. W roku 1927 zbudowano obszerny drewniany kościół, a za jego patronkę obrano Matkę Boską Jasnogórską. Obraz Maryi został sprowadzony z Polski. Koloniści podjęli zaś staranie, aby ksiądz zamieszkał w Virmond na stałe, dzięki czemu w 1932 r. osiadł tam ks. Paweł Dziwisz Schneider.


bottom of page